
Dzisiejszy wpis będzie dość krótki. To co sprawiło, że jest problemem, gdzieś w tle jest winą naszej narodowej przypadłości - ze wszystkim potrafimy przesadzić. Dla nas nie ma szarości - jest czarne i białe i to w skrajnych odcieniach. Mam wrażenie, że podobnie sprawa ma się właśnie z "ciałopozytywnością", której chcę napisać.
No po prostu przesadziliśmy z tym. Zepsuliśmy ruch, który w swym założeniu był naprawdę świetny. Finalnie akceptacja siebie C A Ł O Ś C I O W O (wyglądu swoich uszu, nosa, nóg, ale i tuszy, etc.) została spłycona do akceptacji masy ciała. I tyle, kropka. Czyli super, że jestem gruby, ale nos sobie zoperuję. Przynajmniej ja tak odebrałem, tak rozumiem ten ruch i obserwuję taką jego przemianę.
Gorzej "body positive" już żyje swoim życie - chyba niezależnym od twórcy - i zaczyna iść w stronę negowania osób szczupłych i wyrzucania ich poza nawias, jako "nierealnych", to raz. Dwa, że sylwetka z nadwagą bądź otyłością zaczęła być - o zgrozo! - gloryfikowana. Zaczyna się rozkręcać jakaś ideologiczna wojna o to, która sylwetka jest lepsza, tak jakby powstały dwa zwalczające się kościoły. To przecież nie o to chodziło i wcale o to nie chodzi.
Właśnie na tym elemencie ciałopozytywności jakim jest masa ciała chciałbym się skupić, bo to w końcu zahacza o moje poletko. W parze z akceptacją swojego wyglądu musi pójść pewna świadomość. Świadomość tego, że otyłość to choroba, która się wikła, a nadwaga to stan przed otyłością. I trzeba coś z tym robić, bo przecież ze wszystkmi chorobami walczymy i mamy ku temu narzędzia. Reagujemy też w momencie tuż przed chorobą.
Dlatego sprzeciwiam się takiemu przeinaczeniu ciałopozytywności w Internecie. Oczywiście, że trzeba zaakceptować swój wygląd fizyczny od strony psychologicznej, poradzić sobie z tym, że wyglądamy inaczej, niż np. 10 lat temu, ale jednocześnie należy rozpocząć prace nad zmianą - w zasadzie - swojej sylwetki. Chociaż przy tym wszystkim, to jak wyglądamy nie stanowi clue problemu. To musi wybrzmieć: nadmiar tkanki tłuszczowej, to poza "wyglądem zewnętrznym" także rezerwuar stanu zapalnego, który jest podłożem mnóstwa innych chorób. Z tego powodu nie możemy utrzymywać, ani promować otyłej sylwetki. Oczywiście słyszę argument: "ale ja mam dobre badania krwi"... Mogę odpowiedzieć w dobitny sposób: "jeszcze (lub wszystkiego nie sprawdzałeś)".
Gdyby tkanka tłuszczowa nie dawała powikłań, a wpływała wyłącznie na sylwetkę, to przecież żaden lekarz, by się na ten temat nie zająknął. Niestety, jest inaczej, dlatego wszyscy specjaliści zgodnie biją na alarm: otyłość trzeba leczyć. Ja dodam od siebie, że obecnie jesteśmy w takim momencie, że należy zaświecać pomarańczowe lampki już przy nadwadze, nie czekając na otyłość (mierzoną w jakikolwiek sposób). Jeśli nie zaczniemy działać szybciej, to otyłość zwyczajnie nas pogrąży - nas jako społeczeństwo. Źle rozumiana ciałopozytywność, akceptowanie swojego BMI 34, 38, 42... zupełnie nam w tym nie pomaga.
P.S. A na koniec mam ogólne pytanie - może ktoś mi wyjaśni - dlaczego na siłę wymyślamy jakieś dziwne twory językowe, jak "choroba otyłościowa", skoro mamy już termin "otyłość"?! Nikt nie mówi "choroba dnawa" tylko "dna moczanowa". Nikt nie mówi "choroba depresyjna", a "depresja". Nikt nie mówi "choroba mukowiscytyczna", a "mukowiscydoza"...
Poprzedni wpis z serii "Z pamiętnika dietetyka...": Z pamiętnika dietetyka... "Czy zajmuje się Pan..." (2)